Niestety wtedy dobrze się jeszcze nie znałam i kupowałam w ciemno; błąd, bo za tę samą cenę (ok. 250zł za 72 kolory) mogłabym kupić tyle samo coloursoftów, czyli moich ulubionych derwentówek.
Tymczasem moje kredkowe akwarelki były jakieś takie... Nijakie. Nie używałam ich praktycznie wcale. Aż do przedwczoraj, kiedy to wyciągnęłam Watercoloury i postanowiłam poeksperymentować. Zamiast pokrywać kartkę kredkami (a następnie wodą z pędzla) nabierałam pędzlem kolor ze sztyftu kredki i malowałam. Świetną zajawkę mam teraz. Nigdy nie lubiłam akwareli (wolałam choćby plakatówki) a teraz je lubię i mam 72 różne kolory. Moje początkowe próby eksperymentów przedstawiają się kiepsko, ale mam nadzieję że będzie lepiej.
A to jeszcze obrazek wykonany ołówkiem, bardziej w klimacie długopisowych niż akwarelowych:
W pewnym momencie malowania tak się wczułam, że nie chciało mi się myć pędzla (używałam wtedy plastikowego z pojemniczkiem na wodę) więc czyściłam go, mażąc po swoich stopach i dłoniach. Wieczorem, po zamalowaniu kilkunastu kartek A5, te części mojego ciała wyglądały już dość, hm... Tęczowo. Aż miałam ochotę zrobić zdjęcie, tyle że nie było czym (nie przepadam za robieniem zdjęć swoim popsutym 3.2 mpixelowym aparatem w telefonie). Ale jest dobra wiadomość (raczej dla mnie, niż dla was) mianowicie obiecano mi cyfrówkę (pewnie taką ze 12 mpixeli) na urodziny. Co prawda do 29 lipca jeszcze daleko, ale bardzo się cieszę. Kocham fotografię i robienie zdjęć, nawet tych "na spontanie", sprawia mi ogromną przyjemność.
Została mi jedna jedyna kartka o gęstej gramaturze. Już wiem na co ją wykorzystam ^^. Trzymajcie się i wystrzałowego sylwestra, ludzie!
PS. Chciałabym, żeby na artykuły plastyczne nie było VATu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz